Dzień drugi – sobota
Wschód był krótki i nie obfitował niestety w magiczne światło. Nebo było całkowicie bezchmurne, w dole unosiły się niewielkie tylko mgły. Zdjęć zrobiliśmy niewiele. Osobiście uwielbiam jednak muśnięcia światła na twarzy o poranku. I ten cel został zrealizowany :-). Następnie było pakowanie, śniadanko i ruszamy – przed nami długa droga.
Karkonosze, wschód (© Łukasz Kuczkowski)
Schody zaczęły się już przy Trzech Świnkach – pojawił się bowiem śnieg. Lekko zmarznięty, nie na tyle jednak aby się nie zapadać po kostki, a czasami i głębiej. Pogoda piękna – słońce coraz ostrzejsze, temperatura rośnie – nadszedł czas rozbierania. Idziemy spokojnie- każdy własnym tempem. Na szlaku osób niewiele, ale czasami zza czeskiej granicy wychylają się narciarze biegowi. U Czechów to chyba bardzo popularny sport, gdyż za każdym razem jak jestem w Karkonoszach zimą, to widzę dziesiątki Czechów zasuwających na biegówkach pod górę. Jestem ciekawy dlaczego w Polsce, kraju jakby nie było liczniejszym, ten sport nie jest taki popularny.
Przy stacji telewizyjnej
Pierwszy przystanek przy wieży telewizyjnej za łebskim szczytem. Jak na razie plecak sprawuje się bardzo dobrze – nic nie obciera, wszystko trzyma. Ciężar nadal znośny. Idzie się jednak jak po grudzie przez ten śnieg, jak tylko mogę wybieram zatem drogę bez śniegu nawet jeśli to oznacza brodzenie w wodzie. Niestety moje La Sportivy – Thunder, które tak dobrze sprawowały się w Himalajach już nie dają rady – szybko mam mokre stopy i tak zostanie już do końca naszej górskiej przygody. Na wyjazd w boksie stoją inne buty – jeszcze jednak do mnie nie dojechały ;-(.
Przy wieży mam trochę czasu podziwiam zatem strome urwiska prowadzące w dół. Wszędzie jeszcze bardzo dużo śniegu. Wyprzedziłem trochę Adama, więc korzystam z sytuacji i wyciągam sprzęt, aby długim obiektywem porobić mu trochę zdjęć na małej przesłonie. Bardzo lubię takie zdjęcia.
Po krótkim wspólnym odpoczynku idziemy dalej. Droga jest mozolna i nic szczególnego się nie dzieje. Słońce takie, że sprzętu w zasadzie nie wyciągam – cyfrówką robię jedynie dokumentację podróży.
Ślady w Śnieżnych Kotłach
Wreszcie po długim zejściu docieramy do schroniska Odrodzenie na przełęczy Karkonoskiej. Teoretycznie większość drogi mamy za sobą. Ale teoria nie ma nic wspólnego z praktyką. W schronisku po raz pierwszy próbuję żywności liofilizowanej – na ogień poszło chilli con carne. Zalałem wrzątkiem, odczekałem 8 minut i zabrałem się do jedzenia. Wody było jednak chyba trochę zbyt dużo, bo zrobiła się zupa :-). Pierwsza łyżka stanęła mi w gardle – jedzenie było całkowicie bez smaku – zdecydowanie brakowało przypraw, które zatem trzeba zabrać na wyprawę. Ale jedzenie dawało potężną dawkę kalorii i to jest jego głównym zadaniem. Następnym razem skosztuje posiłków firmy Travellunch, które uchodzą podobno za najlepsze z serii.
Słońce przygrzewa miło, ale trzeba nam iść. Ostre podejście i później długi trawers do Słoneczników. Gdzieś gubię po drodze Adama. Do Słoneczników docieram po dwóch godzinach marszu w śniegu. Klnę na czym świat stoi za ten śnieg – spowalnia nas mocno i dodatkowo jest przyczyną wielu piruetów na drodze. Ludzi na szlaku niewielu pomimo pięknej pogody. Przy Słonecznikach czekam na Adama – po 30 minutach oczekiwania postanawiam wyjść do przodu, gdyż zaczynam się martwić. Na szczęście po kolejnych kilku minutach Adam wynurza się spośród kosodrzewiny. Umęczony ale cały. Starość nie radość – coś mu tam szwankuje. Ja też już czuję te dwadzieścia kilka kilogramów na grzbiecie. Okazuje si, że pasy plecaka nie trzymają zbyt dobrze i wszystko trzeba często podciągać co wiążę się z dodatkowym wysiłkiem. Trzeba to będzie jakoś to wzmocnić.
Adam na stokach Wielkiego Szyszaka
Przed nami jeszcze długa droga do Domu Śląskiego. Jesteśmy nieziemsko opaleni na twarzy – niestety nie wzięliśmy kremu do opalania. Teraz są tego skutki, a im dłużej idziemy tym będzie gorzej :-). Idziemy dalej. U naszych stóp Samotnia i Strzecha Akademicka, ale nie będzie dane nam tam dotrzeć. Idzie się coraz ciężej, ale nie jest jeszcze najgorzej. Każdy z nas mierzy się z drogą samotnie, ale mamy siebie na oku. Spotykam lekko zawianego turystę, który poszukuje swojej grupy. Mamrocze coś niezrozumiale, ale ustalamy w końcu, że się nie rozumiemy i każdy z nas idzie we własną stronę. Do schroniska mam jeszcze z 20 minut szybkiego marszy, gdy nagle czuj, że coś jedzie za plecami – odwracam się, a tam Adam z Goprowcem zasuwają na kładzie :-). Mijają mnie radośnie, a mi zostaje przebyć ostatnie metry na własnych nogach. Okazało się już w schronisku, że Adam skorzystał z podwózki goprowca, który zatrzymał sięprzy tym samym mamroczącym turyście co ja. ten to miał szczęście :-).
W schronisku picie i jedzenie. Jesteśmy obolali, ale dajemy radę. Nie można tylko dać zastygnąć mięśniom. Szybko idziemy spać. Noc nie należy jednak do przyjemnych, gdyż inni goście schroniska zachowują się w sposób urągający wszystkiemu. Gdybym był właścicielem schroniska, to wystawił bym tych ludzi za drzwi z tobołami. Nie ma się co dziwić, że w schroniskach jest jak jest – mało turystów – wysokie ceny – spartańskie często warunki. Gdzie im tam do schronisk na zachodzie, które często z normalnymi cenami są bardzo przyjemnymi miejscami dla każdego rodzaju turystów. No ale będąc z rodziną w polskim schronisku po takiej nocy dałbym sobie spokój.
c.d.n.
Łukasz