Dzień czternasty

FIORD TASERMIUT (Zodiak)

Wersja Łukasza

Wschód znowu nie spełnił naszych oczekiwań. To wstawanie 3 godziny po zachodzie jest jednak coraz bardziej męczące. Następnym razem przyjadę tutaj pod koniec sierpnia, gdzie okres na spanie będzie dłuższy. Niestety, część usług będzie już wtedy niedostępna.

Zaraz po wschodzie pakujemy się i odpływamy w dół fiordu – do bazy Hiszpanów wznoszącej się niedaleko szczytu Ulamertorsuaq. Wczesnym rankiem nie ma jeszcze wiatru, co zapewnia w miarę bezpieczną podróż po wodzie. Płynąc w dół fiordu będziemy mieli bowiem zawsze pod wiatr, czyli fale mogłyby nam wielce zaszkodzić. A tak udaje nam się chyłkiem przemknąć :-). Nasz Zodiak trochę ociężale reaguje na ster, a silnik ma trochę małą moc, aby dobrze walczyć z falą. Ale płynie się OK.

W bazie jesteśmy przed 7 rano. Czyli strasznie wcześnie. Zastajemy tam dwóch Czechów poznanych w Nanortalik i kolejnych dwóch wychodzących właśnie pod szczyt na wspinaczkę. Rozbijamy namiot i idziemy spać. Wejście do bazy Hiszpanów totalnie nas bowiem wykończyło. Po wylądowaniu na plaży jest bowiem ostro pod górkę.

Śpimy do południa. Czas jednak na eksplorację terenu. W bazie Hiszpanów stoją dwa wielkie okrągłe namioty – wyglądają jak mongolskie jurty – magazyn i messa. Z messy z ochotą korzystamy, ponieważ można tam zjeść bez tych idiotycznych maskach antymuszkowych na głowie. Ale baza co do zasady jest zamknięta – nie ma tutaj żadnego Hiszpana.

Postanawiamy ten dzień spędzić na realizacji własnych celów. Ja idę pod ścianę – mam zamiar dotrzeć jak najdalej i najwyżej się da. I zmienić punkt widzenia na okoliczne szczyty. Adam postanawia iść wzdłuż rzeki.

Droga pnie się ostro pod górę. Napisałem droga? Tam nie ma drogi, nie ma nawet ścieżki. Trzeba samemu znajdować szlak i piąć się do celu. W tym akurat jestem dobry i jak do tej pory szczęście mi sprzyja. Ostatecznie jednak, aby dotrzeć wyżej muszę przedrzeć się przez taką grenlandzką kosodrzewinę. To mnie prawie do cna wyczerpuje, bo krzewy są bardzo gęste upakowane, a wśród nich jest masa dużych i większych kamieni. Trochę podrapany, po 45 minutach udaje mi się jednak przedrzeć przez tą przeszkodę. Dalej idzie jak spłatka – 50% nachylenie stoku. Wychodzę bardzo wysoko i daleko – nie widzę już namiotu pomimo osiągnięcia znacznej wysokości. Przede mną rozpościera się widok na pionową 1,5 kilometrową ścianę. Od podstawy fiordu ma ponad 2 km. Robi imponujące wrażenie. Nie wyobrażam sobie wspinać się na nią, a co dopiero z niej skakać!

Czas spędzam na robieniu zdjęć i wypoczynku. Kilkukrotnie gubię plecak – wystarczy bowiem oddalić się na kawałek od plecaka, a pojawiają się trudności z jego odnalezieniem. Wszystko wygląda bowiem bardzo podobnie, a kolor plecaka nie sprzyja poszukiwaniom.

O 20 wieczorem schodzę na dół do namiotu, gdzie zastaję Adama. Adam nawiązał kontakt z dwójką Amerykanów, którzy rozbili się po drugiej stronie rzeki. I po chwili obaj przychodzą do nas z niesamowitym podarkiem – świeżo złowioną i upieczoną rybą. Przyjmujemy ten podarek z wielką wdzięcznością. Ryba jest pyszna. Przyjmujemy również zaproszenie od Amerykanów na wieczór.
Zachód jest byle jaki, więc pędzimy do Amerykanów licząc na ciekawą rozmowę i dalszy poczęstunek. Ten ostatni jakoś nie nastąpił ale rozmowa jest przynajmniej ciekawa :-). Obaj się wspinają. Na ścianę pod którą dzisiaj byłem wspinali się 3 dni. Spotkała ich niesamowita przygoda – mieli przyjemność obcować z człowiekiem-ptakiem. Otóż podczas wspinaczki. koło nich przelecieli Norwegowie na base jump. Chłopaki skoczyli z samego szczytu. To musiało być niesamowite i przerażające zarazem przeżycie. Czapki z głów dla jednych i dla drugich.

Amerykanie mają niesamowite zaopatrzenie – wszystko dostarczył im Niels. Aż zżera mnie zazdrość! No ale oni wszystkiego tego nie noszą na swoich własnych plecach.

Na rozmowach mija nam wieczór. Powrót do domu wymaga przejścia nad rwącą rzeką po bardzo wąskim mostku. Za dużo whisky i bye,bye :-).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *