Dzień czwarty

LODOWIEC KUUSSUUP – NARSARSUAQ – QASSIARSUK (TREKKING)

Wersja Łukasza

Wstaje na wschód Słońca, ale niestety niebo jest całkowicie przykryte chmurami. Oddaje się zatem w objęcia Morfeusza. Budzę się o 6-tej i wszystko wokół jest spowite mgłą, przez które przedziera się Słońce. Niecenzuralne słowa cisną się na moje usta – trzeba było nie spać. Ale i tak, w tym w czym spałem łapię sprzęt i robię zdjęcia. Pomimo wysokiego Słońca, mgła zapewnia bardzo fajne warunki fotograficzne.

Dzisiaj ruszamy na tzw. właściwą część trekkingu czyli do odległego Narsaq. Stąd też po zakończeniu zdjęć zabieramy się do pakowania. A później do śniadania :-). To wszystko zajmuje nam 1,5h i będzie towarzyszyło nam przez cały prawie czas wyprawy. W moim brzuch ląduje japońska zupka – coś ciepłego z rana jest jednak nie do przecenienia.

Przed nami zejście po ścianie z linami i ciężkimi plecakami. Trochę się tego obawiam, bo spaść można bardzo łatwo, wszędzie osuwają się kamienie. No wesoło nie jest. Na szczęście nie padało – inaczej to wszystko byłoby strasznie śliskie i gwarantowało połamanie nóg (co najmniej). Po 45 min zejścia jestem na dole – z powrotem w krainie kwiatów. Znowu widzę czoło lodowca w oddali. Na niebie słońce niemiłosiernie „praży” i nawet gorąco się zaczyna robić.

W Dolnie Kwiatów gubię oczywiście drogę i przedzieram się przez jakieś chaszcze. Wreszcie docieram do Hospital Valley gdzie czekam na Adama. Udaje mi się też namówić kierowcę busika, który przywiózł turystów, aby nas podwiózł. Niestety chce pieniędzy. Jesteśmy na straconej pozycji (brak innych busów) a nie chce nam się iść kolejnych 3 km asfaltem, więc po lekkim obniżeniu ceny ładujemy się do busa i po chwili jesteśmy już Blue Ice Cafe. Wychylamy po piwku i zaczynamy przygotowania do trekkingu. Trzeba wszystko przepakować, część rzeczy zostawiamy w depozycie Blue Ice Explorer – dostarczą nam je w Narsaq. Nadal trwa walka z ciężarem plecaka, więc jeszcze trochę rzeczy zostaje z niego wyrzuconych. Bukujemy naszą łódź na drugą stronę fiordu do Qassiarsuk – wypływamy o 14.00, więc mamy jeszcze trochę czasu wolnego.

Blue Ice Cafe nie przypomina tej samej kawiarni co kilka dni temu. Jest cicho i i spokojnie, nie ma żadnych turystów (samolot z Narsarsuaq przylatuje tylko dwa razy w tygodniu), więc jest trochę czasu na rozmowy i kontemplację dzieł lokalnych artystów. Ceny są jednak okrutne i decyduję, że zakupy zrobię w Nuuk, gdzie powinno być taniej.

Jako, że mamy trochę czasu, to do portu idziemy piechotą – mogą nas podrzucić, ale za 25 DKK, co jest dla nas nie do przyjęcia, tym bardziej, że przed chwilą kupiliśmy u nich bilety na łódź na drugą stronę fiordu. Kasują tu za wszystko, dosłownie. Mijamy kilka budynków i olbrzymie zbiorniki na paliwo (chyba). Po kilkunastu minutach docieramy do portu, gdzie obserwujemy z bliska naszą pierwszą górę lodową. Nie jest olbrzymia, ale i tak robi na mnie wrażenie. Fotografujemy również kobiety łowiące w porcie ryby. Po pewnym czasie przybywa kapitan naszej łodzi i ruszamy w kilkunastominutowy rejs. Jesteśmy jedynymi pasażerami łodzi – nie licząc wiezionych mebli. Z zakupami musi to by straszny problem – w zasadzie wszystko wymaga sprowadzenia zza granicy, co niewątpliwie winduje mocno cenę.

Wody fiordu są spokojne i prawie wcale nie kiwa. Zagłębiam się w fotograficzne detale naszej łodzi, która jest całkiem ładna – taki drewniany kuter. Wkrótce lądujemy w Qassiarsuk, gdzie zaczynamy prawdziwy trekking do Narsaq. Jeszcze ostatnie zakupy w lokalnym sklepie (który nota bene okazuje się znacznie tańszy niż Blue Ice Cafe i ma całkiem spory wybór zarówno jedzenia jak i innych potrzebnych rzeczy), zdjęcie z przygodnie poznanym Inuitą (chwiejącym się na nogach) i w drogę. Chcemy dzisiaj dojść do farmy Sisimiut – to jest ok. 14 km. Wydaje się nie tak daleko, aczkolwiek droga ma się wić wśród wzgórz.

Sama wioska Qassiarsuk wygląda jak po bombardowaniu. Wszędzie porozrzucane różne przedmioty, nikt tego nie sprząta. Są za to kolorowe domki i one nieco ratują wygląd miasteczka. Kolory pobudzają, a w zimie niewątpliwie pięknie komponują się na śniegu. Wszyscy nas pozdrawiają. Zagaduję przez chwilę z lokalnym Inuitą, który z reklamówką pełną małych butelek po Tuborgu zmierza chwiejnym (a jakże) krokiem do sklepu. Takich ludzi napotkamy tutaj więcej.

Ruszamy w drogę. Dzisiaj droga wije się po trakcie dla traktorów, który łączy wioskę z kilkoma rozrzuconymi farmami. Stąd też czerwony kolor tej drogi. Mocno kontrastuje z zielenią otaczających nas wzgórz. Oczywiście jest ciągle albo pod górkę albo z górki. Wszędzie mnóstwo małych i większych jeziorek. Od czasu do czasu towarzyszą nam owce – idziemy bowiem przez najbardziej rolnicze tereny Grenlandii. Jest naprawdę ślicznie. Krajobraz jest podobny do wzgórz Irlandii.

Droga się jednak znacznie dłuży. Ciężar plecaków robi swoje, czas zabiera również robienie zdjęć. Już po dwóch godzinach drogi wiem, że dzisiaj nie dojdziemy do Sisimiut. Postanawiamy iść w pobliże farmy Inneruulalik i tam rozbić obóz w jakimś miłym zakątku. Na następny dzień zdecydujemy co dalej robić.

Ostatecznie około 20 wieczorem postanawiamy rozbić obóz niedaleko wskazanej farmy. Znajdujemy prześliczne miejsce nad małym jeziorkiem z pięknym widokiem na nieodległy fiord i góry. Rozstawiamy namiot (idzie nam coraz sprawniej) i pałaszujemy nasze skromne racje żywnościowe. Słońce wychyla zza chmur i zaczyna się spektakl światła i cienia. Eksperymentuje z długimi czasami. Jestem naprawdę zadowolony.

Kładziemy się spać, bo chcemy wstać na nieodległy wschód. Zasypianie w takim miejscu jest naprawdę przyjemne. Chwila i człowiek całkowicie odpada i już śni. Nie dochodzą żadne hałasy cywilizacji, nawet przysłowiowy kur nie zapieje. Można rzeczywiście odpocząć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *