Dzień dwudziesty szósty

ATAA (kajaki)

Wersja Łukasza

Plan był taki, aby rano wstać dosyć wcześnie, zjeść, spakować się i wio – na kajaki do Egri Glacier. Życie (a raczej natura) napisała jednak inny scenariusz. Budzę się o 7 – mgła jak cholera, poza tym pada. O 9 jest tak samo z tym że przestało padać.

W śpiworze jest mi ciepło, więc nie chce mi się wychodzić. Już tak nie marznę – nowa, prawie polarowa piżama dają radę i nawet śpię bez polara na górze. Cool. O 11 mgła nadal wisi, ale się trochę przejaśniło. Postanawiam wyjść na zdjęcia bo krajobraz robi się dobry dla czarno-bieli. Mgła to się obniża, to podnosić. Wrzucam na siebie rzeczy i zaczynam robić zdjęcia. Wracam do namiotu jeszcze dwa razy po jakieś fotograficzne wyposażenie – trochę to męczące tak biegać w tą i z powrotem, ale myślenie (a raczej jego brak) kosztuje :-) Jest fajnie – wypstrykałam całą rolkę Scali.. W mgle góry lodowe i wybrzeże wyglądają naprawdę pięknie. Światło jest mocno rozproszone i kontrastów prawie wcale nie ma. Mgła nadal nie wie, co ze sobą zrobić. Widoczne są coraz to dalsze zakątki zatoki. Wszystko wydaje się takie leniwe. W tych warunkach pojawia się łódź – jakaś torpeda chyba o niezwykle smukłej sylwetce. Wygląda kosmicznie. Akurat mam cyfrę na statywie więc kręcę film i robię kilka zdjęć. Mgła powoli ustępuje, więc postanawiamy ruszyć w dalszą podróż. Jest już 12, więc musimy się trochę pospieszyć, aby o zachodzie spokojnie być już we właściwym miejscu.

Pakowanie jest koszmarem i cieszę się, że przyjdą niedługo takie dni, w których nie będę się musiał pakować. Śniadanie nie powala z nóg – znowu płatki, ale coś zjeść trzeba. Kajaki są oddalone od bazy, więc trzeba to wszystko przenieść.

Aby uniknąć niespodzianek asekuruję Adama i lekko go wypycham. Następnie wsiadam do swojego kajaka i już po chwili jestem na wodzie. Startowaliśmy ze skał, a nie z plaży, więc trochę trudnych momentów było. Sytuacja lodowa jest znacznie lepsza niż dwa dni temu – jest dużo wody bez lodu. Wychodzi nawet słońce i robi się przyjemnie. Po chwili wpadam w swój rytm na kajaku. Potrafię wiosłować godzinę bez postoju. Ręce wcale mnie nie bolą, kombinezon chłodzi lub ociepla kiedy jest taka potrzeba. Bardzo polubiłem to kajakowanie na Grenlandii.

Przed nami długo droga – trawers do lodowca koło Port Victor. Na szczęście nie ma wiatru i morze jest spokojne. Wychodzę zza klifu – mewy podrywają się ze skał i krążą nade mną krzycząc przeraźliwie. Aha, myślę sobie, gdzieś tutaj musi być gniazdo. I rzeczywiście jest – siedzą sobie w nim młode i przypatrują mi się swoimi wielkimi oczami. Aby ich nie niepokoić znikam po chwili w oddali. Zbliżamy się do olbrzymich gór lodowych, przy których robimy sobie zdjęcie. Płynie się dobrze, lekko i leniwie. Następnym razem na kajak biorę aparat odporny na wodę, aby mieć go stale przy sobie. To wyciąganie i wkładanie do wodoodpornych toreb jest męczące. Widać odległy brzeg – cel na dzisiejszy dzień. Wcale się nie przybliża pomimo rytmicznego wiosłowania. Opuszczamy już wyspę i trawersujemy. Jest to najbardziej niebezpieczna część dnia. W przypadku wywrotki nie będzie możliwości dopłynięcia do brzegu. W oddali, blisko drugiego brzegu majaczą duże góry lodowe. Wydaje mi się, że gdy do nich dopłynę, to będę już blisko brzegu, ale to pobożne życzenie. Nadal jest daleko. Lodowiec rośnie w oczach, słychać też coraz częściej jak się odłamują od niego kolejne fragmenty. Woda zmienia kolor – z turkusu w beżowe mleko. To również za sprawą potężnej rzeki, która wchodzi do morza całkiem niedaleko.

Wpływamy w lekką mgłę. Czekam na Adama, bo mgła może zgęstnieć i możemy się zgubić. Uczucie jest niesamowite.

Płynie się coraz trudniej – prąd od rzeki i lodowca robią swoje i coraz ciężej się wiosłuje. Włączam 4 bieg i na razie jest jeszcze znośnie.

Nadal jeszcze kawałek do lądu. Nie widzę Port Victor, co oznacza, że jest gdzieś za jakimś półwyspem. Czoło lodowca jest coraz większe. Pojawiają się długie, podłużne fale, które unoszą kajak i okoliczne góry lodowe. Idą bokiem do kajaka, więc trzeba uważać. Na szczęście jest głęboko więc fale się mocno nie wybrzuszają. Ale odczucie jest niesamowite – ciągłe wznoszenie i opadanie. Mijam rzekę, a ujście jest naprawdę potężne. Niesie ze sobą bardzo dużo wody stąd ten silny prąd. Myślałem już, że nigdy się nie przebiję przez ten prąd. Ręce zaczynają trochę boleć

Szukam miejsca do lądowania. Lodu jest naprawdę dużo i płynięcie dalej nie jest dobrym pomysłem. Trzeba się już mocno przedzierać, co chwilę małe góry lodowe się obracają. Na plaży u ujścia rzeki jest płasko nie licząc olbrzymiej ilości lodu na brzegu. Ale plaża kończy się sporym urwiskiem i jak przyjdzie tsunami z lodowca to nie będzie fajnie, bo zmyje nam kajaki do wody. A fale są coraz silniejsze.

Znajduję kawałek kamienistej plaży. Jest zasłana lodem, ale uznaję, że jestem w stanie na niej wylądować. Kajaki się następnie wniesie trochę wyżej. Lawiruję pomiędzy lodem, wreszcie jestem na pozycji do lądowania. Przyśpieszam gwałtownie, aby wbić się w plażę jak najdalej. Jestem już blisko kamieni i brył lodowych zaścielających brzeg, gdy przychodzi pierwsza fala. Zatapia mi cały przód kajaka, ale udaje mi się z tego wyjść bez wywrotki. Dotykam już dziobem kamieni, gdy przychodzi druga fala, która zatapia mi cały tył aż do siedzenia. Lód wali o burtę. Przez chwilę myślę, że mnie wywróci, ale podpieram się w ostatniej chwili wiosłem. Jestem na brzegu. Szybko wyskakuję z kajaka, aby go wyciągnąć wyżej, bo fala idzie jedna po drugiej. Lodowiec szaleje. Jak tylko wyciągnąłem kajak to zabieram się za odsuwanie lodu z plaży, aby Adam miał łatwiejsze wejście. Adam po chwili pojawia się i przybliża do plaży. Teraz czeka nas załadowanie kajaków i wniesienie ich wyżej powyżej linii działania fal. Po brzegu widać, że fale potrafią tu być wysokie na 2 metry. Znajdujemy fajne miejsce na rozbicie namiotu. Nic mi się nie chce. Jestem trochę zmęczony.

Wreszcie stawiamy namiot. Jest już późno i niedługo zacznie się spektakl na niebie. Postanawiamy wcześniej coś zjeść. Niestety pomimo wielu prób maszynka nie chce odpalić. Czyścimy, sprawdzamy, ale nic z tego. W oczy zagląda nam widmo głodu, gdyż praktycznie całe jedzenie jest oparte na wrzątku. Dzielę się z Adamem małą puszką makreli, ale to wszystko co mam do jedzenia. Myśl o jedzeniu zastępuję fotografią. Jest naprawdę fajne światło, inna sceneria. Schodzę na plaże i robię nawet takie pseudo macro. Niestety tam zszedłem zbyt późno. Postanawiam poczekać, aż słońce się znowu pojawi zza chmur i wzgórz, czyli za kilka godzin. Ostatecznie jednak zmęczenie robi swoje i kładę się spać. Wiem, że nie wstanę z rana. Jutro będzie ciężki dzień. Nim zasypiam znowu pojawia się lisek. Ale nawet nie chce mi się wyglądać z namiotu. Jest w miarę ciepło, choć czuć chłód bijący od ton leżącego wokół lodu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *