ATAA (kajaki)
Wersja Łukasza
Budzimy się trochę później niż zakładaliśmy. Plan jest taki, aby dotrzeć do Port Victor na nogach i, jeśli będą tam ludzie, to poprosić o wrzątek. Coś zjeść i ruszyć w kierunku Ataa,, bo jutro do południa musimy zdać kajaki. A droga daleka.
Czuję się zmęczony i trochę bez sił. Droga do campu zajmuje nam 40 minut. Po drodze spotykamy parę Niemców – potwierdzają, że w obozie są ludzie. Jesteśmy szczęśliwi. Oczywiście taka mała kafejka Victor Cafe położona jest na samym krańcu obozu w najwyższej części. Po drodze zwiedzamy stary obóz badaczy francuskich z lat 50 XX w., którzy badali wówczas tą część Grenlandii. Rzeczywiście spartańskie warunki tam mieli.
Port Victor to kilka takich małych domków, które są wynajmowane przed dwa miesiące w okresie letnim. Warunki trochę lepsze niż mieli Francuzi. Płaci się za to jak za zboże. No ale widoki są tak piękne, że warto.
Docieramy do kafejki i dostajemy wrzątek i czystą, źródlaną wodę. Smakuje wybornie, aczkolwiek mam już dosyć swoich lifoliozatów. Siedzimy sobie i odpoczywamy. W campie jest sporo osób – jest tu jakaś ekipa z Discovery z dzieciakami, która kręci jakiś film. Fajnie mają. Dzisiaj przypływa łódź i zabiera wszystkich do Ilulissat.
Z campu lodowiec prezentuje się całkowicie inaczej – wolę nasz widok z obozu. Aczkolwiek mieszkać sobie tutaj przez 3 dni byłoby naprawdę fajnie. Można dojść do moreny z boku czoła lodowca, dotrzeć do lądolodu czy do okolicznych jezior. Domki są bardzo proste w designie, ale za to naprawdę ładne. Fajne miejsce na weekend.
Po 2h spędzonych w kafejce czas ruszać z powrotem. Przed nami długa droga – chcemy dzisiaj dotrzeć w pobliże Ataa, co oznacza kilkanaście kilometrów wiosłowania. Oby z prądem. Kupujemy jeszcze po największej tabliczce czekolady na cały dzień i wracamy do obozu. Tym razem droga wydaje się krótsza. Rozmawiamy o podróżach.
W obozie szybkie pakowanie i załadowanie kajaków.
Tym razem lodowiec jest łaskawy, ma okres spokoju. Pozwala nam to bez przygód odpłynąć od kamienistej plaży. Odpływ także temu sprzyja. Przed nami długa droga. Światełko świeci, jest lekki wietrzyk. Od razu wpadamy w sidła ujścia rzeki. Wiosłuje się często i gęsto – jest naprawdę ciężko, bo prąd mocno znosi w prawo. Trzymam się blisko brzegu, bo to tylko daje szanse na ratunek w przypadku wywrotki. Nie ma sensu zwiększać ryzyka. Niestety Adam jest innego zdania i pozwala, aby prąd wyniósł go daleko od brzegu. Jakiś 1 km. Za daleko, aby ratować się brzegiem. Wiatr się trochę wzmaga i pojawiają się fale. Krzyczę do Adama, aby wracał do brzegu, ale on mi odpowiada, że „po co”. Po kilku próbach daje sobie spokój przekonania go. Podejmuję decyzję, że jeśli się coś wydarzy, to nie podejmuję próby ratowania go. Jest zbyt daleko i sam siebie wystawia na olbrzymie ryzyko. Trudno, to jest dorosły człowiek i wie, jakie mogą być konsekwencje takiego zachowania. Prąd już jest słaby i spokojnie można dotrzeć do brzegu. Dodatkowo oślepia go słońce i mnie nie widzi na tle brzegu.
Wreszcie Adam dociera do brzegu. Opieprzam go lekko, a ten uznaje, że go po raz drugi obrażam. Znowu zaczynają się „ciche dni”.
Płyniemy dalej wzdłuż wybrzeża. Jest bardzo ładnie, towarzyszą mi wszechobecne góry lodowe. Słońce miło przygrzewa. Mamy trochę z prądem, więc wiosłuje się bardzo przyjemnie. Docieramy do końca wybrzeża. Przed nami trawers na wyspę na której położona jest Ataa. Chcemy wylądować na wyspie i do Ataa dopłynąć następnego dnia.
Wcześniej mija nas wielki wycieczkowiec. Płynie do czoła lodowca. Trochę boimy się jego fali, ale okazuje się, że rozchodzi się po wodzie i nas dotyka niewielkie wzniesienie. Mam nadzieję, że nie spotkamy się w przesmyku podczas trawersu.
Zaczynamy trawers – to niebezpieczna część, więc staram się płynąć szybko bez zbędnych postojów. Zjedzone wcześniej pół czekolady robi swoje. Mam dużego powera i wiosłowanie idzie mi naprawdę dobrze. Muszę bardzo uważać na lód w wodzie, abym w niego nie trafił kajakiem, bo może się to dla mnie źle skończyć. Płynąc pod słońce lodu nie widać. Kilka razy w ostatniej chwili udaje mi się wymanewrować. A że płynę szybko (niczym Titanic) to czasu na reakcję mam niewiele. No i w końcu nie zauważam dosyć dużej bryły lodu. Nie mam szans na żaden manewr i pełną prędkością wbijam się w lód. Uderzenie jest silne, kajak wchodzi na lód, trzeszczą burty kajaka. Pod wpływem uderzenia lód łamie się na dwie części a kajak przechodzi pomiędzy nim. Na szczęście żadna z nich się nie wywraca. Wychodzę bez szwanku, ale z niezłym strachem. Trochę zwalniam i kieruję się trochę od słońca.
Wreszcie docieram do wyspy. Ląduje na szerokiej plaży pomimo prądu i początkowych trudności. Idę rozejrzeć się na miejsce pod namiot. Znajduje takie. Jest również mała zatoczka bliżej miejsca rozbicia namiotu, więc jak Adam dociera to wskakuję w kajak i przepływam do tej zatoczki. Adam dociera po chwili. Nadal cisza między nami.
Kamienie tutaj są niesamowite i mają cudowne wzory. Zajmę się nimi później.
Następuje to co zwykle – rozpakowanie kajaków, wniesienie ich wyżej, rozbicie namiotu. Trochę odpoczywam, po czym zabieram sprzęt i idę na zdjęcia. Światło jest fajne, motywów mnóstwo. Jestem spełniony. Cały czas jestem sam, co mi bardzo odpowiada, bo lubię fotografować sam. To jest cudowne uczucie.
Znajduje małe jeziorko – staw (większe kałuże) z kwiatami. W tle góry lodowe oświetlone pięknym światłem. Płoszę dwie „kuropatwy”. Odkrywam górę lodową z dziurą przez którą widać płynący statek. Fajnie to wygląda. Po zachodzie wolno wracam do namiotu. Myślę, że Adam jest gdzieś w pobliżu i trochę czekam na niego. Nadal robię zdjęcia. Wreszcie wracam do namiotu. Po drodze o mało co nie wpadam do wody – poślizgnąłem się na skale i było blisko upadku.