Dzień dwudziesty trzeci

ILULISSAT – ATAA – KAJAKI (kajaki)

Wersja Łukasza

Rano nie chce się wstawać. Po mgle ani śladu, znowu słońce praży. Idę się umyć do okolicznego jeziorka. Jestem odsłonięty jak na tarczy strzelniczej, a zachciało mi się prysznica :-). Na szczęście o tej porze turyści jeszcze jedzą śniadanie. W spokoju biorę “prysznic” polewając się z menażki zimną wodą. Ma kilka stopni, więc nie jest zbyt przyjemnie. Ale za to jakie widoki – niedaleko wystaje szczyt potężnej góry lodowej.

Wkrótce pojawiają się pierwsi turyści, którzy trochę nas traktują jak ciekawostkę turystyczną. Któryś z przewodników zwraca nam uwagę, że nie możemy się tu rozbijać, ale był w błędzie. Jak najbardziej jest to legalne.

Śniadanie to niekończące się płatki śniadaniowe (dwie paczki) zalane wrzątkiem. Nasza maszynka jest bardzo sprawna i dzielnie nam służy. Jedzenie jest już bardzo monotonne, więc każdą możliwość odmiany witam z nieukrywanym szczęściem. To pokazuje jak jesteśmy wrośnięci w nasze codzienne życie i ile różnorodnych, na co dzień niedocenianych, rzeczy nas otacza. Weźmy sobie np. takie ziemniaki. Jezu, dużo bym dał, żeby sobie zrobić ziemniaki z sadzonym jajkiem i fasolką szparagową. Choćby na śniadanie.

Szybka wycieczka do miasta na telefon do Żony. Później zwijamy obóz, idziemy do Silvera, aby się przepakować na kajaki i mieć to z głowy. Mamy ruszyć o 16:00 co oznacza, że stracimy pół dnia – mieliśmy ruszyć z samego rana, co dałoby nam więcej czasu na miejscu. Trudno. Podobno zepsuła im się łódź i stąd te problemy. Przepakowanie się zajmuje nam chwilę. Jesteśmy w tym coraz lepsi. Niby nie musimy wszystkiego nosić na własnym grzbiecie tym razem, ale pojemność kajaków jest ograniczona. Poza tym, jak będą zbyt ciężkie to fala nam będzie zalewała kokpit. A to już nie będzie fajne. Więc znowu staramy się ograniczyć rzeczy do minimum. Zabieram dwie dodatkowe porcje żywności – nigdy nie wiadomo. Mam trochę stracha przed tymi kajakami.

Idziemy na jacht zrealizować zaproszenie na zupę rybną. Trochę wcześniej, licząc jeszcze na dobrą kawę :-). Tej nigdy nie za wiele.

Jacht jest duży. Stalowy. Wygląda na solidny. Poznajemy załogę – kpt. Bronisława Radlińskiego, Romana Nowaka, Witolda Kantaka oraz Jacka Mrowickiego i Monikę Witkowską. Są bardzo otwarci – częstują nas czym chata bogata. Dużo rozmawiamy – wypytujemy się przede wszystkim o rejs )przejście północno-zachodnie). Dostajemy upragnioną kawę. Takie chwile w podróży są bardzo przyjemne :-). No i porozmawiać z kimś po Polsku na takim wygnajewie – bezcenne. Okazuje się, jachtem zamierzają opłynąć obie Ameryki. Płyną już od 16 maja 2010, a cała podróż jest obliczona na 1,5 roku. Stałą załogę tworzy 3-ka z nich, reszta to dochodzący. Bardzo miło nam się rozmawia. Trochę im zazdroszczę – zobaczą taki kawałek świata. Z drugiej jednak strony mnie by raczej ciągnęło do tych portów i mijanych krajobrazów. Płynięcie dla samego płynięcia (i opłynięcia) jakoś mnie nie podnieca. No ale trasa arcyciekawa.

Dostajemy też zupę rybną – jest naprawdę bardzo dobra. Po prostu niebo w gębie po tych wszystkich suszkach zalewanych wrzątkiem.

O 16 dziękujemy za gościnę – idziemy do Silvera. Mamy się zaokrętować na łódź do Ataa. Opóźnienie 15 minut. Wreszcie wsiadamy do busa i po chwili jesteśmy już na pokładzie M/S Moje. Przed nami 3 h podróży do Ataa. Pogoda jest dobra, świeci słońce. Wszędzie wokół mnóstwo gór lodowych. Oglądam je z zaciekawieniem. Dwa razy się przewróciły o 180 stopni – wrażenia są niesamowite. Jeśli jesteś blisko kajakiem to chlup – i Ciebie nie ma. W środku jest ciepło i przytulnie nie dziwota zatem, że trochę przysypiamy. Na szczęście jest kawa i herbata więc można się trochę wzmocnić. 3h trochę się dłużą, ale wreszcie docieramy do Ataa. Jest po 19.

Ataa nie robi dobrego wrażenia – kilka rozpadających się budynków, stołówka i domek dla gości. Zostajemy o dziwo zaproszeni na darmową kolację – to chyba z powodu późnej pory i dlatego że przypłynęła z nami dwójka gości. Na starter – małże – nigdy ich nie jadłem z muszli, ale są ok. – nawet mi smakują – muszą być tylko dobrze wypłukane. Na główne – gulasz z wieloryba. Smakuje jak nasza wołowina. Jest z makaronem. Biorę dokładkę – bardzo mi smakuje. I na koniec ciasto. Gotuje Marcus – Niemiec, który przyjechał tutaj na 3 miesiące i później wraca do domu. Jego główne zajęcie to gotowanie dla gości, którzy odwiedzają Ataa i śpią w domku dla gości. Widoki są porażające, więc pracy z gośćmi jest wiele. Razem z nim w Ataa pracuje jego siostra – zajmuje się głównie kajakami.

Pomimo późnej pory postanawiamy wypłynąć jeszcze dzisiaj kajakami, aby nieco odrobić ten stracony dzień. Zabieramy się za załadowywanie kajaków. Mam y do swojej dyspozycji dla Kodiaki Priony – jedne z najlepszych kajaków morskich. Z dużą wypornością, co daje możliwość zapakowania dużej ilości ładunku. Tym ładunkiem jesteśmy my i nasz sprzęt na prawie tydzień pływania. Wszystko wkładam w wodoodporne worki, staram się właściwie rozłożyć ciężar w kajaku. Szczególną uwagę przypisuję do sprzętu – chciałbym go nadal móc używać.Nawet w przypadku wywrotki. Body z obiektywem chowam w worek wodoodporny i mocuję na zewnątrz – ten aparat będzie mi służył do robienia zdjęć z kajaka. Wszystko wchodzi do kajaka. Jeszcze tylko żelazne racje żywnościowe pod siatkę i możemy ruszać. Wbijam się w swój suchy kombinezon, który przyleciał tutaj z Polski. Pozwala mi na pływanie w tej zimniej wodzie przez około godzinę. Później śmierć z powodu hipotermii. Adam ma zwykły kombinezon piankowy dla płetwonurków. Chroni przed utratą zimną, ale nie jest chyba do końca wygodny do pływania w kajaku. Pływałem w takim kombinezonie w Nowej Zelandii i było tak sobie pod względem komfortu. Szczególnie, gdy zaświeciło słońce. No ale tam nie wpływaliśmy w wodzie, która potrafi zabić w 5 minut. Kołnierz kombinezonu nadal mnie uciska, więc zapowiada się jazda, to samo mankiety. Po prostu nie są jeszcze wyrobione. Ale i tak jest lepiej niż w momencie zakupu kombinezonu.

Po nałożeniu kombinezonu – chwila paniki. Jest mi strasznie gorąco. To chyba z przejęcia. Ale ja i tak wiem lepiej i zakładam, że się zapocę w kombinezonie i termoaktywnej bieliźnie. Zrzucam z siebie dolną część bielizny. Jest mi o niebo lepiej. Jeszcze kamizelka na górę i z duszą na ramieniu wsiadam do kajaka. Woda zimna – prawie zero stopni. Na początku o mało się nie wywracam. Czuję się trochę niestabilnie. Wypływamy. Żegnamy Ataa. Przed nami 6 dni przygody.

Jest już po 22 – zaczyna się długi zachód słońca. Wszystko wokół jest pięknie oświetlone. Powoli zaczynam się oswajać z kajakiem. Wiosłowanie idzie mi coraz lepiej i sprawniej. Do wszystkiego trzeba się przyzwyczaić. Kajak sunie szybko. Pokonuję kolejne metry. Zaczynam się rozgrzewać. Już mi się podoba. Jestem ok. 500 metrów przed Adamem. Świat jest jak zaczarowany – nie ma wiatru, powierzchnia wody jest gładka jak po wylaniu oliwy. Wokół mnie olbrzymie góry lodowe, wysokie na dziesiątki metrów! No i ja w swojej łupince. Zółty kolor kajaku wyraźnie odcina się od turkusowej tafli wody. Dalekie brzegi oświetlone magicznym światłem. Tak musi wyglądać raj. Do tego niebieskie światło dominujące na górach lodowych. Czad. Czuję się fantastycznie i już się cieszę, że przygotowując wyprawę wybrałem właśnie kajaki. Zapowiada się niezła przygoda. Wiosłujemy dalej. Po prawej otwiera się przejście prowadzące do lodowca Eqi. My płyniemy dalej na północ. Robimy sobie zdjęcia na tle olbrzymiej góry lodowej. Jest tak wysoka, że muszę zadzierać głowę do góry. Nie podpływamy jednak zbyt blisko wiedząc co nas może czekać. Zresztą. Nawet gdyby się teraz przewróciła, to powstałe tsunami zmiotło by nas raz dwa. Po prostu dostalibyśmy albo samą falą, albo falą odbitą od niedalekiego brzegu. Brzeg jest pionowy, nie ma miejsca do lądowania.Więc efekt odbicia na pewno byłby silny. Pomimo takiego ryzyka jestem wniebowzięty.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *