QUAQORTOQ – NANORTALIK – FIORD TASERMIUT (Zodiak)
Wersja Łukasza
Nastawiliśmy wszystkie zegarki i komórkę na 4.00. Budzimy się więc od razu. Nie ma mowy o podsypianiu bo nam ucieknie helikopter. Jestem cały zziębnięty. Ta noc dała mi sięwe znaki. Namiot jest cały mokry od porannej rosy. Całe miasto nadal pokrywa bardzo gęsta mgła. Czy my w takiej pogodzie gdziekolwiek wylecimy helikopterem?
Pakujemy się w ciszy, składamy namiot i ruszamy na dół, do heliportu. Jest z górki, więc da się iść z taką ilością bagażu.
Na heliporcie jesteśmy przed 5 rano, ale jest już otwarty. Oczywiście jesteśmy pierwszymi podróżnymi. Odprawiamy się. Mamy nadbagaż, ale wczesna pora i uśmiech robią swoje – nie płacimy ani cena. Po odprawie nie ma już żadnych security check, itp. Po prostu wołają do helikoptera. To mi się podoba, tym bardziej, że
Tuż po naszej odprawie do terminala wpada grupa Czechów – na okół 30-40 latków. Śmierdzą tak, że nie można wytrzymać. Stanie koło nich to udręka. Nie da się po prostu wytrzymać. Niektórzy z nich wyglądają jakby żywcem zostali przeniesieni z lat 70-tych z górskich szlaków. Flanelowa koszula, spodnie jens. Jeden z nich jest tak chudy, że obawiam się, że plecak może go przewrócić. Zrobili trek z Igaliku do Quaqortoq, czyli szli równolegle do nas, tylko, że drugim półwyspem.
Przychodzi coraz więcej ludzi. Sikorski mieści 16 osób, ale będzie wypełniony tylko w połowie, bo dużo osób towarzyszy podróżnym. Pojawiają się dwie młode Grenlandki – na ok. ok 16 – 18. lat. Wręcz podrywają Czechów i jak na Inuitów, są bardzo głośne Bardzo to ciekawie wygląda :-).
Zbliża się godzina wylotu Urocza Dunka z AirGreenland informuje nas jednak, że lot będzie opóźniony z ok. 20 minut. Nad miasteczkiem ciągle wisi gęsta mgła stąd obawiam się, czy w ogóle wystartujemy. Nagle słychać warkot wirników i z mgły, niczym smok na miasto, spada helikopter Sikorski w barwach AirGreenland. Robi to niesamowite wrażenie. Pomimo swojej masy i prędkości z gracją dotyka ziemi. Obsługa szybko przystępuje do rozładowania luku bagażowego. Wszystko odbywa się ręcznie. Po kilku minutach od lądowania zostajemy wypuszczeni do helikoptera. Siadam po lewej stronie gwarantującej widok na wybrzeże południowej Grenlandii. Miejsca jest całkiem sporo. Jednocześnie mogę widzieć pilotów i wykonywane przez nich manewry.
Helikopter jest już załadowany i gotowy do startu. Piloci przełączają dziesiątki włączników, wirnik powoli zaczyna się kręcić i nagle huk – odrywamy się od ziemi i zaczynamy szybko się wznosić. Nie jest to mój pierwszy lot helikopterem, ale i tak jestem pod wrażeniem – nigdy nie leciałem takim olbrzymem. Helioport jest położony na klifie, więc od razu jesteśmy nad morzem. Szybko się wznosimy, Opatula nas mleczna mgła, która po chwili zaczyna rzednąć. Do kabiny wdzierają się pierwsze promienia porannego słońca i po chwili wyskakujemy znad mgły. Przed nami rozciąga się niesamowity widok na szczyty Południowej Grenlandii. Robię zdjęcia. Podczas lotu okazuje się jednak, że od samego początku pobytu na Grenlandii zamiast pomiaru matrycowego w aparacie, miałem włączony centralno-ważony. Szl… by to trafił. Nie jest to mój ulubiony sposób pomiaru. Na szczęście dużo robiłem na moim ulubionym spocie. Obawiam się jednak, czy większość zdjęć na centralno-ważonym nie będzie do wyrzucenia (okaże się że nie :-). Podczas pierwszego dnia na Grenlandii spanikowałem chyba ustawiając ustawienia aparatu i nie mogłem sobie przypomnieć jaka ikonka jest odpowiedzialna za co. I nie pamiętałem, że w aparacie mam instrukcję obsługi ;-).
Lot trwa ok. 40 minut. Do Nanortalik zbliżamy się we mgle pomiędzy szczytami gór i górami lodowymi. Bajka. Pomimo mgły udaje nam się wylądować.
Wychodząc z helikoptera zaczepia nas dwójka Norwegów pytając, czy jesteśmy z Polski i czy przyjechaliśmy na zdjęcia. Nie wiedziałem, że informacja o naszym przybyciu poprzedza nas samych :-). Jak się później okazało, Norwegowie, wspierani logistycznie przez Nielsa – właściciela biura turystycznego w Nanortalik, zajmowali się base jump z okolicznych szczytów.
Po chwili wychodzi po nas Niels – bardzo sympatyczny Duńczyk – pomimo wczesnej pory (jest trochę po 6 rano). Czekamy jeszcze chwilę na nasze bagaże (które oczywiście sami musimy sobie wyciągać z wózka rozładunkowego :-) i Niels zawozi nas do swojego małego schroniska, które prowadzi w Nanortalik. Mamy się rozpakować, zrobić sobie kawę i jak będziemy gotowi to dać znać – a wówczas zaczniemy kolejny etap naszej przygody. Wszystko za free. Jakże odmienne podejście w porównaniu do IceBlue Cafe.
Schronisko jest malutki, leży nad brzegiem morza – widać niedalekie góry lodowe. Ciągle jednak wisi mgła, przez którą przebijają się promienie słońca. Światło dzięki temu jest magiczne. Szybko się zatem przepakowujemy i ruszamy do miasteczka po drodze robiąc zdjęcia. Zahaczamy o piekarnię, gdzie jemy śniadanie – słodka bułka. Spotykamy ponownie Nielsa i umawiamy się na 11.30 na odbiór łodzi. W markecie kupujemy trochę jedzenia – dużego wyboru niestety nie ma – i wracamy do schroniska zrobić sobie śniadanie. Zajadamy z przyjemnością. Przez kolejne kilka dni znowu bowiem będziemy żyć na lifoliozatach.
Wreszcie jesteśmy gotowi. Pojawia się Niels i jedziemy do portu po naszego Zodiaka. Łódź okazuje się być pontonem o wzmocnionym dnie i z przyczepionym, 15-konnym silnikiem. Jest mniejsza niż zakładałem. W dwójkę z plecakami ledwo się na niej mieścimy. A przy dużej fali to nie wiem co będzie. Jestem pełen obaw. Jako, że mam paten żeglarski, to współpracownik Nielsa bierze mnie na krótką przejażdżkę w celu przyuczenia do sterowania pontonem. Przez pierwsze kilka chwil mam wrażenie, że się wywrócimy na pierwszej lepszej fali, ale jakoś to nie następuje co przywraca mi wiarę w powodzenie tej części wyprawy. Po chwili już sam steruje Zodiakiem. Najpierw powoli, później już coraz szybciej. Wreszcie cisnę gaz do „dechy”, dziób Zodiaka lekko się unosi i prujemy szybko z powrotem. Sprawia mi to olbrzymią frajdę, a płyniemy tak szybka, że trzeba się trzymać linek przyczepionych do burty – inaczej można wypaść do wody.
Zostajemy lojalnie ostrzeżeni przez Niels, że w wodzie przeżyjemy jedynie kilka minut, dlatego też mamy pływać blisko brzegu. Zapomniał jednak dodać, że Nanortalik z portem znajdują się na wyspie i i tak trzeba kilkukrotnie pokonać długie odcinki bez bliskiego brzegu. Łódź nie jest też ubezpieczona, więc …
Ładujemy 75 litrów paliwa, nasze plecaki, siebie w kamizelkach i ruszamy. Przed nami długi na prawie 70 km fiord Tasermiut ze szczytami po obu stronach wznoszącymi się na ponad 2000 metrów. Do wejścia do fiordu mamy spory kawałek. Widzę, że Adam jest z lekka przerażony i chyba niezbyt pewnie się czuję na łodzi. Mi to uczucie też nie jest do końca obce. Moja przewaga polega na tym, że ja trzymam ster i wiem co będę robił, a Adam tego nie wie :-).
Początkowo płynie się ok. Pobliska wyspa chroni nas nieco od wiatru. Fale mamy lekka z prawej, ale nie przeszkadzają w płynięciu. Wkrótce jednak musimy przeskoczyć na drugą stronę zatoki, aby wejść do fiordu. Od brzegu będziemy nieźle oddaleni – w przypadku wywrotki nie ma szans na dopłynięcie wpław do brzegu. Robi się trochę nerwowo. Wzmaga się wiatr, fale są coraz większe – na szczęście mamy je od tyłu, więc jak na razie nie jesteśmy mokrzy. Naszą łódką steruje się jednak coraz trudniej i coraz więcej siły muszę wkładać w trzymanie steru. Ogólnie przestaje być fajnie. Na dodatek zaczynają się pojawiać mniejsze i większe góry lodowe. Które musimy omijać szerokim łukiem. Raz przechodzimy przez szczątki jednej z nich – musiała się rozpaść dosłownie kilka – kilkanaście minut wcześniej. Fale prawie wlewają się do łodzi od tyłu. Muszę uważać szczególnie przy wytracaniu prędkości, bo wtedy często jesteśmy poniżej fal i woda zaczyna wlewać się od tyłu.
Wreszcie, po kilkudziesięciu minutach docieramy do drugiego brzegu. Robię się trochę spokojniejszy, aczkolwiek wiatr nadal przybiera na sile. Staram się zatem płynąć możliwie blisko brzegu. Jesteśmy też obaj lekko przemoczeni. Taki urok pływania naszą łajbą. Mijamy wioskę Tasisaq widoczną w bocznej zatoce. Kierujemy się do głębi fiordu. Po kolejnej godzinie naszym oczom ukazuje się farma z maleńką piaszczystą plażą. Na dzisiaj mamy już dość łodzi – ja nie czuję rąk od sterowania. Postanawiamy zatem wylądować i zapytać się o możliwość rozbicia noclegu gdzieś na obrzeżach farmy. Widok jest piękny na szczyty, więc fotograficznie powinniśmy być zadowoleni.
Szukamy dobrego miejsca o mało raz się nie rozbijając. Ostatecznie lądujemy na małej piaszczystej plaży, która jednak nie wydaje nam się dobrym schronieniem dla naszego Zodiaka.
Tym bardziej, że jest odpływ i podczas przypływu woda na pewno dochodzi do końca plaży (a dalej jest urwisko).
Adam idzie na farmę, ale nikogo nie ma. Postanawiam zatem przejść się do drugiego, nieco dalszego, budynku. Ale też tam nikogo nie ma. Widać, że ktoś tu mieszka, ale chyba popłynęli wszyscy do Nanortalik. Postanawiamy przecumować łódź na bardziej dogodne, znalezione przed chwilą miejsce. Pomimo moich obaw łódź udaje nam się wypchnąć z plaży i pomimo wiatru wyjść na pagajach na głębokość umożliwiająca uruchomienie silnika. Przybijamy do upatrzonego miejsca. Jeszcze sto węzłów aby łódź nam nie odpłynęła i jest OK.
Rozkładamy się za domem. Postanawiamy poczekać na gospodarzy i w związku z tym nie rozbijamy namiotu. Pożyczamy również trochę wody z farmy bo nasza się już nam skończyła. Po posiłku Adam zapada w poobiednią drzemkę, a ja fotografuję średnim formatem okolice farmy. A te są przepiękne. Wszędzie wysokie góry, niektóre pokryte jeszcze (albo już) śniegiem.
Po przebudzeniu Adama idziemy na przechadzkę. Docieramy do ujścia rzeki – tam jest budowany nowy dom – chyba jakieś schronisko. Jest też wiele ciekawych miejsc do rozbicia namiotu. W okolicach rozbili się też Inuici. Powoli zbliża się zachód. Szybka decyzja i wracamy do naszej łodzi aby kolejny raz dzisiaj ją przecumować. Zajmuje nam to łącznie kilkadziesiąt minut. Na zachód słońca jednak zdążamy. Pomimo problemów udaje nam się też rozbić namiot – długo jednak trwało nim znaleźliśmy kawałek płaskiego terenu.
Zachód jest długi, ale znów bez chmur. Coś tam jednak udaje się wykroić :-).