Dzień dziesiąty

BAZA NA WZGÓRZU 686 – NARSAQ (TREKKING)

Wersja Łukasza

Można się tego było spodziewać. Zadziałało zwykłe prawo Murphego. Chmury o świcie nie nadeszły, choć czaiły się niedaleko. I to pomimo tego, że wyskoczyliśmy ze śpiworów na pierwszy sygnał dzwonka.

Nic, trudno. Pakujemy się szybko, jemy śniadanie, którego skład nie odbiega od poprzednich i ruszamy do Narsaq. Dzisiaj ostatni dzień naszego trekkingu.

Idę szybko. Prawie cały czas z górki, trochę po płaskim. Dużo kamieni utrudnia jednak marsz – trzeba uważać, aby się nie potknąć. Kije trekingowe bardzo się przydają w takim terenie. Jestem bardzo zadowolony z mojego najnowszego nabytku – kije Kohla EVO X-Light Absorber, to istny mercedes wśród kijków. Ważą jedynie 179 gramy, mają absorbery, które doceniłem już w Himalajach i doskonale dopasowaną rączkę. Jednym słowem, są warte swojej ceny. Trzeba dodać, że większość szlaków na Grenlandii nie przypomina tych, które znamy w Europie. Są nieoznakowane, bardzo często w trudnym terenie, dają się we znaki nogom i często wiążą się z ryzykiem upadku.

Szybko mijamy dwa jeziorka, przy których „popełniamy” poranną toaletę. Następnie idziemy wzdłuż brzegu jeziora Taseq, który jest rezerwuarem wody pitnej dla Narsaq. Krajobraz jest surowy – nic tylko skała i kamienie. Praktycznie zero roślinności. Na okolicznych szczytach i wzgórzach widać rumowiska skalne. Zapewne bardzo dużo skał się tutaj obrywa w wyniku działania wody, temperatury i wiatru. Wszędzie widać wysuszone koryta większych i mniejszych strumieni.

Wreszcie docieramy do końca płaskowyżu. Przed nami karkołomne zejście w dół. Jakieś 500 metrów w pionie. Skały osuwają się pod nogami. Można łatwo polecieć. Z góry lecą kamienie. Po prostu cudnie. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek schodził w trudniejszym terenie. Ścieżki nie ma żadnej, tak więc trzeba samemu szukać najlepszego zejścia. Idziemy bardzo ostrożnie, a i tak dwa razy prawie lecę. Koszmar. Na dole widać już farmę i drogę do Narsaq.

Wreszcie najgorsze za nami. Nie czuję się za dobrze i zwracam całe śniadanie. Chyba ta woda mi zaszkodziła.

Po pewnym czasie docieramy do wartkiego strumienia. Na szczęście napotykamy na małą tamę i po jej szczycie przechodzimy na drugą stronę. Inaczej byłoby ciężko przejść, bo strumień jest naprawdę szeroki, a woda w nim spieniona i bardzo wartka. Na 100% byśmy się skąpali.

Wchodzimy na gruntową drogę. Prowadzi do Narsaq. W drugim kierunku – do podnóży szczytu Iimmaasaq, który jest znany z licznych minerałów. Widać też zamknięta już kopalnię uranu – wejście do niej znajduje się jakieś 300 metrów nad nami. Budynki Narsaq mienią się w słońcu, ale mamy świadomość, że czeka nas jeszcze daleka droga.

Mamy nadzieję, że ktoś nas podwiezie, ale wiadomo z czym wiąże się nadzieja. Mijają nas dwa samochody, ale się nie zatrzymują. Dopiero na samym końcu, już w miasteczku, Adamowi udaje się zatrzymać samochód i uczynny kierowca pickupa podwozi na nas do Biura Turystycznego w Narsaq. Jesteśmy z lekka wykończeni, ale szczęśliwi, że ten trek mamy już za sobą. Adam idzie po piwo i po coś do jedzenia, podczas gdy ja rozmawiam z właścicielami biura. Biuro prowadzi Hiszpan i Dunka (z domieszką chyba Inuickiej krwi). Zabawna para. Zastanawiam się, co też Hiszpana wygnało na tak odległy i zimny kawałek świata? Z podziwem wypytują nas o trek z Narsarsuaq. Niewiele osób go przechodzi. Dostajemy nocleg w nieodległym schronisku. Właścicieli nie ma – są w Danii, a schroniskiem zarządza młoda dziewczyna ze sklepu. Ceny pamiątek obłędne – postanawiam poczekać do Nuuk, gdzie powinno być trochę taniej.

Adam wraca i łyk zimnego piwa za pomyślny trek bardzo mi smakuje. Delektuję się nim bardzo długo. To mi też uświadamia, jak bardzo przynależymy dla naszego świata i codziennych czynności i jaką one mają dla nas wartość, gdy jesteśmy ich pozbawieni dłuższy czas. Tuborg magicznie przywraca mi siły, a dopełnia to ciastko francuskie pieczone w lokalnej piekarni.

Idziemy do schroniska. Ktoś zadał sobie znaczny trud aby je w środku wykończyć (bo z zewnątrz wygląda jak przysłowiowy barak), ale nie dokończył tego. A mogłoby być tak pięknie. Ale i tak jest super – jest ciepła woda, łazienko/prysznice bez okien, pralka, duży living room i kuchnia wyposażona we wszystko to co potrzebne. Pokoik jest mały – ot dwa łóżka, stół i trochę przestrzeni pomiędzy nimi. Przypomina mi lodge w Himalajach.

Rozpakowujemy się i od razu robimy pierwsze pranie. Pogoda jest bardzo ładna i mamy nadzieję, że wszystko nam wyschnie raz dwa. Gorący i długi prysznic jest wspaniały – wreszcie nie trzęsę się z zimna, a mojego ciała nie owiewa zimny wiatr :-). Woda też cieplejsza! Po tych podstawowych sprawach ruszamy do miasteczka.

Narsaq nie jest duże. Mieszka tutaj nieco ponad 1600 osób. Zostało założone w 1830 roku, choć ludzie zamieszkiwali te tereny setki lat wcześniej. Rozwój miasteczka nastąpił po otwarciu tutaj przetwórni ryb, która jednak została już zamknięta. Nie ma jakieś zwartej zabudowy – szeregi domków stoją, wydaje się, w pewnym nieładzie. Ale robi to bardzo przyjemne wrażenie. Wszystkie są kolorowe co ma swój urok. Budynki publiczne (kolor czerwony) nie są szczególnie zadbane. Pełno tu powybijanych szyb i śmieci. Dużo ludzi – głównie młodzi (wakacje), widać też trochę starszych osób. Niedaleko nas jest duży cmentarz – białe krzyże mocno kontrastują z niebieskim niebem i kolorami okolicznych domów. O dziwo, na krzyżach nie ma żadnych tabliczek ani inskrypcji. Jak oni odnajdują swoich zmarłych? Nie ma też pomników – same białe krzyże.

Jest market, a nawet dwa, poczta i inne budynki typowe dla takich miasteczek. Na poczcie łączymy się z naszymi rodzinami – wreszcie można sobie porozmawiać. Iridium, nasz satelitarny wybawca, czasami bowiem zawodzi i bardzo trudno się przez niego prowadzi rozmowy. Z sms-ami jest już lepiej. Jestem strasznie uradowany słysząc głos Najwspanialszej z Żon i dźwięki mojego rocznego Synka. Strasznie za nimi tęsknię.

Po obowiązkowych zakupach w markecie udajemy się do grill baru. Hmm. Przybytek ten przypomina nasze hamburgerownie lat 90-tych. Przyznam szczerze, że oczekiwałem czegoś całkowicie innego. A tu tylko hamburgery, hot-dogi i frytki. Kusimy się na hamburgera – niezbyt nam smakuje, a mój żołądek protestuje przeciwko karmieniu go takim jedzeniem po 10 dniach podróżniczej diety. Czuję się niesamowicie najedzony i odchodzi mi ochota aby cokolwiek jeszcze przegryźć. Wieczorem jednak jemy kolacje z zakupionych produktów (chyba na zapas :-).

Na zachód idziemy na oddalony od budynków półwysep. Widać, że jest on przygotowywany pod zabudowę, bo wygląda jak wielki plac budowy. Na razie jednak nic tam jeszcze nie stoi nie licząc lokalnego wysypiska śmieci na uboczu. Śmieci są tutaj dużym problemem, bo w zasadzie nie ma ich gdzie składować. Jestem ciekawy czy odbierające jakieś statki?

Strasznie wieje. Cały sprzęt fotograficzny drga na tym wietrze, więc schodzę bardzo nisko, aby zredukować drgania. Zachód jest bardzo ładny – ciepłe światło oświetla dziesiątki gór lodowych i okoliczne wzgórza. Fotograficznie nie jestem jednak spełniony. Brakuje mi ewidentnie weny w dniu dzisiejszym. Wytrzymujemy ok. 2 godzin. Od czasu do czasu odwiedza nas lokalna młodzież, dla której to miejsce jest chyba miejscem schadzek. Na koniec przychodzą młodzi postrzelać z karabinu i to już nie jest fajne. Nie wiem, czy nas nie zabiorą na muszkę. Tak więc trochę wydłużam krok.

W schronisku spotykamy malarza z Wysp Owczych, który przyjechał tutaj, aby pozbierać kamienia dla swoich farb (później je rozgniata na pył, który dodaje do bazy). Próbujemy skorzystać z jego laptopa i przegrać pliki z kart cyfrowych na sticki, ale że to Mac to nie udaje nam się.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *