NARSAQ – QUAQORTOQ
Wersja Łukasza
Wstałem na wschód, ale mgła znad morza wygoniła mnie z powrotem do łóżka. Ostatecznie podnosimy się o 9 rano. Czuję się wyspany i trochę wypoczęty po trudach poprzednich dni. Dzisiaj opuszczamy Narsaq i płyniemy do Quaqortoq – naszego miejsca przesiadkowego do Nanortalik. Jako, że znowu będziemy trochę odcięci od cywilizacji postanawiamy pozałatwiać w Narsaq wszystkie ważne sprawy. A cóż jest ważniejszego od kontaktu z Rodziną? Tak więc trochę czasu spędzamy na poczcie, gdzie jest dostępny publiczny telefon. Rozpytujemy również o możliwość wysłania paczki do Polski, ponieważ cześć ekwipunku chcemy wysłać do Polski z Ilulissat, aby zmniejszyć koszty nadbagażu. Poza tym trochę się lenimy. Słońce znowu pięknie świeci, chodzimy trochę po miasteczku i robimy zdjęcia. Głównie dzieciom :-).
Kolejne próby przegrania plików na sticki, czy choćby by na płyty DVD nie powiodły się. Mac to jakaś magiczna maszyna, a w kafejce nie mają nagrywarki DVD. Ceny Internetu obłędne – 40 PLN / h. O żadnych zniżkach nie ma mowy. Nie są gotowi na negocjacje nawet wtedy, gdy widać, że usługa jest dla Ciebie za droga. I to nawet wtedy, gdy z tego Internetu nikt nie korzysta (nie ma bowiem tutaj tłumu turystów).
Spakowaliśmy się i o 16 stawiliśmy się karnie w porcie, gdzie mamy się przesiąść na łódź do Quaqortoq. Łódź będzie płynęła z Narsarsuaq. Na miejscu wypiliśmy jeszcze po Tuborgu obserwując martwe kraby w porcie. Nie było niestety lepszych widoków, gdyż ruch w porcie po prostu całkowicie zamarł. Zresztą, powinniśmy raczej mówić o „malutkim porteczku” :-).
Przypływa łódź. Szybki ścigacz. Prawie nas nie zabrali :-). Ruszamy do Quaqortoq. Zostałem na pokładzie zewnętrznym, aby porobić trochę zdjęć. Piękne czyste niebo nagle zasłania się mgłą i tak jest prawie do Quaqortoq. Z tej mgły co jakiś czas wychylają się góry lodowe. Robi to na mnie piorunujące wrażenie. Wszystko oświetlone pięknym, przefiltrowanym przez mgłę światłem słonecznym. Istna bajka. Łajbą jednak strasznie kiwa, co dosyć utrudnia robienie zdjęć. No i góry lodowe mijamy w bezpiecznej (czytaj: dużej) odległości. Pomimo tego było fantastycznie.
Po ok. 45 minutach docieramy do celu naszej dzisiejszej podróży – miasteczka Quaqortoq. Jest położone wśród wzgórz i już z portu widać, że dusi się od ilości domów, których nie ma już gdzie stawiać. Jest o wiele większe od Narsaq – dotyczy to zarówno ilości domów, jak i samego portu. Od razu widać, że miasteczko żyje. Mnóstwo samochodów i ludzi na ulicach. W porcie słychać stukot młotów i warkot pił. Jakże tu odmiennie od sennego Narsaq.
Qaqortoq po grenlandzku znaczy „(to) białe”. Nie wiem skąd wzięła się ta nazwa. Może od koloru śniegu, a może od licznych, żyjących tu kiedyś niedźwiedzi polarnych. W każdym bądź razie miasteczko liczy obecnie ponad 3300 osób i przeżywa gwałtowny rozwój. M.in. planuje się tu wybudować pas startowy dla samolotów, co zwiększyłoby niewątpliwie możliwości logistyczne miasta (dzisiaj dostępny jest jedynie heliport). Jest obecnie czwartym co do wielkości „miastem” na Grenlandii, a największym w Południowej Grenlandii. Zostało założone w 1775 roku przez Norwega Andersa Olsena.
Przed zejściem na ląd zagadnąłem jeszcze młodego członka załogi naszej szybkiej łodzi, gdzie moglibyśmy rozbić namiot. Wskazał nam jakieś miejsce za heliportem. Nie uśmiechało mi się to za bardzo, bo droga ostro pięła się pod górę, ale cóż było robić. Ruszyliśmy zatem z całym naszym bagażem poszukać miejsca na rozbicie namiotu. Droga była naprawdę ciężka, a dodatkowo nieśliśmy niezbyt poręczną torbę z resztą naszego ekwipunku. Po 15 minutach i wymianie kilku słów ze spotkanym po drodze Litwinem, dotarliśmy do drogi, na której spotkaliśmy tego samego załoganta. Od słowa do słowa i spytałem się go, czy nie zna jakieś miejsca u kogoś na podwórku, gdzie moglibyśmy przenocować tę jedną noc. Rozstawianie namiotu za heliportem było bowiem dla nas ostatecznością. Zamyślił się i stwierdził, że może byłoby to możliwe u jego rodziców, którzy mają dom na wzgórzu. I właśnie wtedy zatrzymał się koło niego samochód, w którym była jego matką i siostra. Matka wyraziła zgodę na rozbicie namiotu u nich w domu. Naszej radości nie było końca. Mina nam zrzedła, gdy nam pokazano gdzie stoi dom – na szczycie wzgórza. Jakieś 40 minut podejścia z plecakami. Niestety panie nie zgodziły się nas zabrać samochodem (pickup) pomimo tego, że tam właśnie jechały. Lekko wkurzeni na obojętność ludzi zaczęliśmy podchodzić (jaka szybka zmiana nastawienia :-). Adam postanowił złapać stopa. Pomimo tego, że ruch był całkiem spory, to początkowo nikt się nie zatrzymywał. Ostatecznie jednak wysiłki Adama nie poszły na marne i dzięki uprzejmości mieszkańca Quaqortoq dostaliśmy się w końcu na szczyt wzgórza.
Dom prezentował się okazale. Widać było zamożność, nawet jak na tutejsza standardy. Dostaliśmy pozwolenie na rozbicie się na wypielęgnowanym trawniku z przodu domu. Wyglądało to komicznie, ale lepsze takie miejsce niż żadne. Mieliśmy nadzieje, że sobie z mieszkańcami porozmawiamy, ale nic z tego – byliśmy traktowani jak powietrze i nie było to zbyt miłe.
Była 19 wieczorem postanowiliśmy zatem udać się do miasta coś zjeść. Po małym rozpoznaniu przekroczyliśmy progi restauracji Seaman, gdzie miało być dobre jedzenie i średnie ceny. Oczekiwałem normalnej restauracji, gdzie w porządnych warunkach będę mógł zjeść i poczuć cywilizację. No cóż, pojęcie „restauracji” w Quqortoq niespecjalnie przypadło mi do gustu. Był to bowiem … zwykły bar samoobsługowy z dużą ilością fast foodów. Jedynie ceny rzeczywiście były przystępne – 40 DKK kosztował zestaw. Nie było zatem wyboru – zresztą taki fast food był dla nas czymś niezmiernie interesującym po poście na lifoliozatach.
Po posiłku czas poszaleć na mieście :-). Wkrótce wyszło jednak z nas zmęczenie całego dnia, stąd też postanowiliśmy jednak wrócić do namiotu. Tym bardziej, że słońce już prawie zaszło i zrobiło się ciemniej. Nad miasteczko zaczęła napływać mgłą. Zrobiło się zimno i wilgotno.
W namiocie jeszcze długo rozmawialiśmy. Aż zmorzył nas sen.