FIORD TASERMIUT(Zodiak)
Wersja Łukasza
Wschód słońca nie był niczym szczególnym. Już wiem, że w te rejony trzeba przyjechać pod koniec sierpnia, a nawet na początku września. I zrobić porządny, dwu-tygodniowy trekking. Ten okres zagwarantuje ciemne noce, może zorze polarne, śnieg na szczytach no i ostry wycisk :-).
Powtarza się scenariusz dnia poprzedniego. Śniadanie, pakowanie i pakujemy się do naszego Zodiaka. Znowu liczymy na poranny brak wiatru i małe fale. Płyniemy dzisiaj do małej wioski prawie u ujścia fiordu Taermiut. Tuż po opuszczeniu bazy Hiszpanów otacza nas bardzo gęsta mgła. Płyniemy wzdłuż brzegu, ale nie jest to oczywiście linia prosta. Pewnie z góry wyglądałoby to jak szlak pijanego niedźwiedzia :-). Z mgły zaczynają się wyłaniać olbrzymie góry lodowe. Zwalniamy, bo robi się lekko hardcorowo. Nie widzimy często brzegu, a nawet jeśli, to często musimy oddchodzić daleko w głąb fiordu, aby omijać majestatyczne góry lodowe. Do tego wszystkiego słońce zaczyna się lekko przebijać przez warstwę mgły – efektem jest mocno rozproszone światło, które aż prosi się o zdjęcia. Nie próżnujemy, aczkolwiek operowanie aparatami na małej, kiwającej się łódce do prostych nie należy. Nie możemy tego robić jednocześnie, bo szybko byśmy się przewrócili. Więc wymieniamy się.
Przez mgłę i góry mamy trudności ze znalezieniem wejścia do zatoki, gdzie leży wioska. Ostatecznie jednak, trochę sterując na ślepo, udaje nam się wejść do zatoki i zobaczyć maszty stacji komórkowej. No to jesteśmy w domu (prawie). Dobijamy do pomostu, przy którym kotwiczą małe łodzie Grenlandczyków. Jest bardzo wcześnie rano – 6, może 7. Nikogo nie widać. Kolorowe domki są spowite w mgle podświetlonej przez niskie jeszcze słońce. Magicznie to wszystko wygląda. Nim zdążyliśmy się rozbić, pojawiają się już pierwsi rybacy. Zamiast do sklepu po ryby, wsiadają w swoje łodzie i odbijają na kilkadziesiąt metrów od brzegu. Za jakiś (krótki) czas wrócą ze świeżymi rybami :-).
W pierwszej kolejności idziemy do sklepu. Ale niestety otwierają go dopiero o 10.00. Jest zatem stanowczo za wcześnie. Postanawiamy znaleźć miejsce na robicie naszego namiotu. W wiosce nam nie wolno, stąd też idziemy trochę wyżej i znajdujemy ładnie usadowioną platformę. Mamy widok i na otaczające nas zewsząd góry i na kolorowe domki. Za wyjątkiem sklepu i garażu na sprzęt budowlany, nic tutaj nie ma. A, jest jeszcze większa przystać z nabrzeżem i dźwigiem.
Wydarzeniem dnia jest dla nas oczywiście wizyta w sklepie jako, że skończyły nam się racje żywnościowe. A wszystko dlatego, że przedłużyliśmy wypożyczenie Zodiaka o jeden dzień. Wolimy popływać sobie po fiordzie, niż wracać już do Nanortalik. Jakoś udaje nam się przeczekać te kilka godzin do otwarcia sklepu. W brzuchu nam burczy. Znowu nakręcamy się mówiąc o jedzeniu – to będzie chyba najczęstszy temat tej wyprawy :-). Wreszcie sklep otwarty. Przelatujemy przez wioskę jak burza o poranku. Za dużego wyboru nie ma. Jest mnóstwo kupujących – nie wyglądają jakby im się również skończyły racje żywnościowe. Wydaje się jednak, że dla nich otwarcie sklepu też jest ważniejszym wydarzeniem dnia. Chleb jest wyłącznie z lodówki i to jakiś już taki czerstwy. No ale cóż. W koszyku ląduje również spaghetti – postanawiam się szarpnąć na danie główne :-). Z pełnymi siatkami wracamy do naszego obozu. Żółty namiot odcina się na tle niebieskiego nieba i okolicznych ścian. Bardzo ładnie wygląda. Rzucamy się na jedzenie. Może to brzmi śmiesznie, ale jak racje żywnościowe zostały ograniczone do 1000 kalorii dziennie, to jakikolwiek brak tych kalorii daje się mocno we znaki.
Po późnym śniadaniu czas na pełny odpoczynek. Ze względu na poranne wojaże po fiordzie, nie spaliśmy zbyt długo. Teraz postanawiamy to nadrobić. Problemem jest tylko wciskające się wszędzie zimo. Jestem ubrany po szyję, a i tak lekko marznę. Na następny raz zabiorę jednak coś cieplejszego. Przypominają mi się Himalaje – tam największym problemem był brak możliwości takiego prawdziwego wygrzania się. Bez zakładania na siebie góry ciuchów. Tu powoli odczuwam to samo. Na szczęście pogoda nadal jest wspaniała (aczkolwiek nie do końca fotogeniczna) i nie pada. Bo gdyby do zimna doszedł jeszcze deszcz to nie było fajnie.
Pozostały czas wykorzystujemy na włóczenie się po wiosce. Oczywiście największe zainteresowanie budzimy wśród dzieci – te dają się spokojnie fotografować. Z Grenlandczykami jest trudniej – są bardzo powściągliwi. Trochę nie wiem jak do nich dotrzeć. W takich osadach życie płynie bardzo leniwie. W zasadzie nic się nie dzieje. Prawie nikogo nie widać na ulicach. Nie ma żadnych rozrywek – no może poza telewizorem i internetem (jeśli jest). Tu raczej nie można też zaoferować nikomu stałej pracy. Poza łowiectwem – ale to przede wszystkim w zimie. Może ludzie pracują w Nanortalik (ale tam o pracę też nie jest łatwo) – ale to hektar drogi stąd.
Zachód słońca znów do bani. Idziemy spać, bo jutro przeprawa do Nanortalik, a dalej na prom do Nuuk. Dzień zapewne będzie pełen wrażeń.