WODOSPAD – WZGÓRZE 686 (TREKKING)
Wersja Łukasza
Wschód znowu nie okazał się wart wczesnego wstawania. Idziemy zatem jeszcze spać. Dzisiaj czeka nas długie podejście na wzgórze 686, gdzie chcemy rozbić namiot. W ten sposób wejdziemy mocno w górę i cały fiord będzie u naszych stóp.
Zaczynamy.
Samo podejście jest długie i męczące. Bez żadnego szlaku, często bez ścieżki, trzeba samemu wybierać drogę. Dodatkowo trzeba oszczędzać wodę, bo nie wiadomo jak będzie z jej dostępnością później. A pić chce mi się ciągle. Plecak mocno mi ciąży. W 1/3 drogi jest strumień, który normalnie powinien być rzeką. Łatwo to sobie wyobrazić, gdyż koryto jest szerokie na ok.20 metrów, a brzegi wznoszą się ostro do góry. Gdyby padało, nie mielibyśmy szans przejść tego strumienia. Ciężko się idzie bo wszędzie głazowiska. Niektóre kamienie są naprawdę olbrzymie i aż się dziwię, że woda jest w stanie je unieść. W strumieniu oczywiście napełniam swój bukłak i cieszę się ze świeżej, czystej wody. W smaku jest doprawdy wspaniała.
Po przekroczeniu strumienia droga zaczyna się ostro wznosić do góry. Pojawia się piach i piargi. Ziemia osuwa się spod stóp, więc dwa kroki w przód, to jeden krok w tył. Adam jest niżej i widzę, że też mu jest ciężko. Gdyby nie ciężar plecaków, to podejście nie byłoby tak męczące. Z nawiązką wysiłek rekompensują jednak widoki. Obok nas wznoszą się potężne szczyty południowej Grenlandii – nagie wierzchołki Nakkaalaaq (1207) oraz Iimmaasaq (1390). Na jednym z nich widać trochę śniegu. Pomiędzy nimi, znacznie wyżej niż teraz jesteśmy, prowadzi nieoznakowany szlak. Początkowo, na etapie planowania wyprawy, chciałem właśnie pójść tym szlakiem, ale po analizie na Gogle Earth uznałem, że może to być zbyt ciążka i wymagająca droga. Niekoniecznie z naszymi plecakami. I wybrałem inny wariant. Teraz wiem, że zrobiłem dobrze, to tam byśmy umierali w każdej minucie.
Trochę się chmurzy i obawiam się, że zaraz spadnie deszcz. Chmury ciemnieją nad wierzchołkami gór, a w dole fiord i nieliczne góry lodowe są nadal oświetlone słońcem. Docieram wysoko, zapewne na 2/3 naszej dzisiejszej drogi (w pionie) i postanawiam zaczekać na Adama. Czas mi się nie dłuży – robię zdjęcia zarówno cyfrowe jak i analogowe. Dzisiaj moja kolej na Nikona – przeklinałem go na czym świat stoi, bo jego ciężar wcale nie pomagał w podejściu. Ale cóż było robić. Adam pojawia się po ok. 1h. Już chciałem trochę zejść na lekko i zobaczyć gdzie jest, bo zacząłem się niepokoić. Z miejsca, w którym stałem nie było bowiem widać całej dolnej części drogi. Odpoczęliśmy trochę razem i znów zacząłem podejście. Wybrałem nieco inną drogę – wydawałoby się, że lżejszą. Graniom nie było jednak końca. Za każdym razem myślałem, że to już, że koniec, ale za granią ukazywała się kolejna. Tak szło się ok. godziny. Wreszcie wszedłem do parowu. Po lewej stronie, pode mną, rozciągał się przepiękny widok na fiord i czerwone pasmo Redekammen (Killavaat). W oddali w słońcu mieni się lądolód. Po prawej wznosił się wierzchołek kolejnego wzgórza. Widoki zapierały dech w piersiach. Rzuciłem plecak i poszedłem poszukać jeziorka, które gdzieś tutaj miało być. Niestety było wyschnięte. Znalazłem za to dwa większe jeziora położone ok. 20 minut w dół. Czyli dostęp do wody był.
Poczekałem na Adama i postanowiliśmy rozbić tutaj namiot. Byliśmy zbyt zmęczeni, aby pójść po wodę, więc zostaliśmy z tym co było w bukłakach. A było tego niewiele – starczyło jedynie na posiłek, ale do picia nie było już nic. Marzę o zimnym Tuborgu. Ciągle mówimy o jedzeniu i co byśmy zjedli albo co lubimy. Ot, takie umartwianie się bo w plecaku tylko lifoliozaty :-).
Zachód nie porywa – znowu brakuje trochę chmur na niebie. Ale nie jest tak źle i coś tam udaje mi się zrobić.
W nocy znowu mi zimno. Już tradycyjnie. Lekko wieje na dodatek, ale przynajmniej nie ma aż tyle muszek. Są za to komary. Z tymi muszkami to dziwna sprawa. Początkowo nie było ich wcale. A czytałem szereg relacji z Arktyki przygotowując się do wyjazdu i wiedziałem, że muszki to jedna z najmniej miłych rzeczy w Arktyce. Potrafią zjeść cię żywcem. Wciskają się do oczu, nosa i uszu. Spraye nie pomagają na dłuższą chwilę. Poza tym musiałbym ich nieść ze 100 litrów na taką wyprawę. Pozostają jedynie siatki na głowę / kapelusz. Ale fajnie się w tym nie wygląda. Jedzenie też nie jest miłe. W każdym razie, początkowo ich nie było i już myślałem, że te opowieści to jakieś wyssane z palca były. Ale muszki się tylko przyczaiły, ponieważ zaatakowały nas z furią kilka dni temu. Były wszędzie. Niejednokrotnie zastanawialiśmy się z Adamem, czym one się tu żywią, skoro nie ma ludzi i zwierząt. To samo dotyczyło komarów. Tej zagadki nie udało nam się jednak rozwiązać. W każdym razie, bardzo utrudniają nam tutaj życie. Padają ich setki, jeśli nie tysiące, od naszych rąk, ale na ich miejsce ciągle przybywają nowe.