FIORD TASERMIUT (Zodiak)
Wersja Łukasza
Rano, po obowiązkowym śniadaniu składającym się z kubka papki, płyniemy aż na sam koniec fiordu, do lodowca. Po drodze mijamy pionowe ściany okolicznych szczytów – niewyobrażalny widok. Więcej czasu im poświęcimy już niedługo. Pogoda jest cały czas bardzo dobra. Świeci słońce i jest względnie ciepło – kilka stopni powyżej zera. Ale i tak siedzimy okutani w polary, kurtki, kapoki, a na głowach czapki.
Po dwóch godzinach docieramy na sam koniec fiordu. Woda jest tutaj turkusowa i mętna – to od topniejącego lodowca. Po krótkich poszukiwaniach znajdujemy bezwietrzną przystań i lądujemy na małej, piaszczystej plaży. Niedaleko znajdujemy bardzo ładne miejsce na obóz. Wydaje się nam, że namiot będzie tam dobrze chroniony od wiatru. Nawigacja w fiordzie nie jest wcale łatwa – pomimo mapy i gps często zastanawiamy się, gdzie tak naprawdę jesteśmy :-).
Widoki są niesamowite. Góry są bardzo strzeliste i ostre. Niedaleko czoło lodowca spływa z ponad 1500 metrów prosto na taflę wody. Jest bardzo strome, gdyż od lądolodu do fiordu jest tylko 3 km. Widać lądolód. Wystarczy się obrócić o 90 stopni a widać kolejny, tym razem o wiele mniejszy lodowiec, którego język wije się pośród wysokich szczytów. Wszędzie leżą porozrzucane olbrzymie głazy – wydaje się, że tworzą barierę nie do przejścia dla człowieka. W oddali wartko płyną dwie całkiem spore rzeczki. Ten drugi mniejszy lodowiec to Sermitsiaq. W 1894 roku czoło lodowca schodziło aż do wody w fiordzie. Teraz jednak znajduje się aż 1,5 km dalej, w głąb lądu. Średnio wychodzi zatem, że co roku czoło lodowca cofa się o 15 metrów. Sermitsiaq jest przy tym najlepiej poznanym lodowcem w Południowej Grenlandii.
Mamy dużo czasu, więc po rozbiciu namiotu i ogarnięciu się, postanawiamy poeksplorować okoliczne miejsca. Zaczyna się przypływ – woda wdziera się w gląb lądu zmuszając nas do ciągłego ruchu i szukania skrawka suchego terenu. Wchodzimy na olbrzymie moreny czołowe stworzone przez język lodowca, który w międzyczasie (tzn. w ostatnich latach) mocno się wycofał. Czuję się wśród tego kosmicznego krajobrazu bardzo mały i słaby. Widać tutaj olbrzymie siły przyrody.
Rozdzielamy się z Adamem. Przez pewien czas widzę jeszcze jego czerwoną kurtkę, ale później niknie mi z oczu. Postanawiam sforsować olbrzymie głazowisko kamieni – olbrzymów i wspiąć się na przylegający stok dla lepszych widoków. Droga jest bardzo trudna i strasznie stroma. Wielokrotnie wszystko leci mi spod stóp. Wreszcie docieram do celu – widok na góry jeszcze bardziej się otwiera. Prowadzi tędy wąska, ledwo widoczna ścieżka, którą można obejść te góry dookoła. Myślę, że kiedyś wybiorę się tutaj na trekking na dwa tygodnie. Jeśli ktoś lubi góry to będzie zadowolony w 100% bo takich miejsc nie ma w Europie.
Nie zabrałem ze sobą wody, więc jej szukam. Niestety bez powodzenia. Co prawda jest rzeka, ale zejście po stromych stokach grozi śmiercią, więc sobie odpuszczam.
Postanawiam znaleźć Adama – w czerwonej kurtce, pomimo odległości, powinien być dobrze widoczny. Niestety pomimo skorzystania z obiektywu 300 mm nie udaje mi się go odnaleźć. Trochę się martwię, bo łatwo tutaj zrobić sobie krzywdę. Postanawiam poczekać jeszcze z 20 minut, a później ruszyć w dół. Adam jakby czytał w moich myślach, ponieważ pojawia się równo po 20 minutach :-). Postanawiamy razem poszukać wody, bo on też jej przy sobie nie ma. W końcu mieliśmy iść tylko kawałek od namiotu, a skończyła się tak jak zawsze :-).
Trochę się martwię o naszego Zodiaka. Co prawda wnieśliśmy go sporo w głąb plaży, ale woda podchodzi tutaj bardzo wysoko. Rzut oka przez obiektyw pozwala mi się jednak uspokoić. Woda jest jeszcze o jakieś dwa metry od silnika, a szczyt przypływu już minął.
Wodę w końcu udaje nam się znaleźć i bardzo dobrze smakuje. Robimy trochę zdjęć, ale światło jest jeszcze bardzo ostre. Muszki szaleją i próbują wyssać z nas całą krew. Doprowadzają nas do szału. Dochodzi do tego, że czasami robię po dwa zdjęcia takiego samego motywu obawiam się bowiem, że będą widoczne muszki oblepiające obiektyw. A przy zdjęciach z dużą głębią ostrości jest to możliwe. Ba, korzystam też z 5m wężyka do aparatu,. Zauważyłem bowiem, że gdy odchodzę od aparatu, to muszek na nim jest jakby mniej.
Schodzimy. Zejście jest gorsze niż wejście. Adam na jednym z kamieni łamie kij – na szczęście jemu nic się nie stało. Powoli słońce jest coraz niżej. Sesję fotograficzną urządzamy nad rzeką wpadającą do fiordu. Magiczne miejsce.
Po sesji wracamy do namiotu – jest cały zasypany piaskiem. W środku też jest nieco pyłu. W międzyczasie, w tym wydawałoby się bezwietrznym miejscu pojawił się wiatr, który nic sobie nie robił z żółtego koloru naszego namiotu. Super. W nieco podłych nastrojach idziemy spać.